Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Koniec

Rok 2016 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś zakończenia i nadzwyczajne zdarzenia. Ja też zawsze powtarzałem, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak było z pobytem w Alcie, działalnością The Very Polish Cut Outs i Ptaków. Ten rok już teraz odznaczył się pasmem zakończeń czegoś, co warto będzie pamiętać. Dorzucę więc swoje skromne kilka groszy do tych pożegnań, bo w takim gronie aż miło odchodzić. Ten post będzie ostatnim na blogu o nazwie Północny Punkt Widzenia. Nie zmienię jednak nazwy na Południowy, czy cokolwiek podobnego. Teraz przychodzi czas na nowe wyzwania, którym nie będzie już po drodze z tym miejscem. Historie zostały napisane, przeczytane i za to dziękuję wszystkim, którzy na przestrzeni tych długich lat odwiedzili to miejsce chociaż raz. Oczywiście nadal będzie można tu wpadać, choć nic nowego się tu już nie pojawi.

Ale spokojnie, nie ma powodów do smutku. Zobaczcie, ile razem zrobiliśmy. 230 napisanych tekstów, niektóre lepsze, inne gorsze. Z czasem wszystko się zmieniało, w tym również wygląd strony. Poza tym, kto by pomyślał 1 kwietnia 2013 roku, że za trzy lata teksty będą pisane z jakiegoś końca świata na północy Norwegii? Sam tego nawet nie planowałem, a wszystko jakoś tak się ułożyło, że spełniłem swoje marzenia i mogłem Wam wszystkim o nich opowiedzieć. A co najważniejsze, czerpałem z tego pisania ogromną frajdę, od pierwszego do ostatniego tekstu. Za to wielkie dzięki raz jeszcze, że napędzaliście tę radość przez czytanie.

Pobyt w Alcie pozostawił za sobą wiele tekstów, dotykających tematów, do których nigdy bym się nie zbliżył nie będąc w tym miejscu. Tego typu życie, które wiodłem na północy, jest rzeczywiście nie do podrobienia. Wszystko tam przeżywa się silniej, czerpie się z tego więcej, ale to pewnie przez tą "inność", którą trudno ogarnąć. Tam nawet codzienność była wyzwaniem i chyba widać to w tych niektórych tekstach, szczególnie ryjących banię czytelnika. Dlatego zostawmy już metafory, drugie, a nawet trzecie dna, poukrywane gdzieś tam w każdym pojedynczym słowie i zróbmy coś prostego. Choćby specjalnie tylko na ten ostatni raz. A tak się składa, że to da się zrobić. Tak więc po raz ostatni stawiam kropkę w poście i zapraszam (po raz pierwszy i ostatni) na krótki film z północy. Do zobaczenia gdzieś na świecie!


Krótka rozmowa o życiu

"Niech przyśnią się wakacje, co wiecznie będą trwać.
Leżysz w samym słońcu, mam dwanaście lat."

Pierwszy dzień nocy polarnej (zestawienie wyrazów trafne jak Jeleniogórska Kolej Aglomeracyjna), srebrny samochód przebija się przez pełne śniegu drogi Finnmarku. Wybierając się do Finlandii pożegnaliśmy wtedy słońce. Na naszej drodze powrotnej jest już więc całkiem ciemno i spokojnie, choć koleżanka Finka z krwią kierowcy rajdowego jedzie dość szybko jak na te warunki, przecinając nieskończony mrok. W tle leci jedna z piosenek znanej Susanne Sundfør, która swoim charakterystycznym głosem wwierca się w głowę, w której kwitło pytanie, czy ucieczka od problemów może być jednocześnie pogonią za szczęściem. Obraz tak odległy pojawił się w pamięci ostatnio zupełnie niezapowiedziany. Senny koszmar, czy nostalgia? Trudno stwierdzić.

Nie tęsknię za Altą, dziś jest to co najwyżej relacja podobna do syndromu Sztokholmskiego. Ten rok nauczył mnie wiele, zostawiając po sobie lekcję życia, jakiej nigdzie indziej nie mógłbym doświadczyć. Nadal z niej korzystam i pamiętając o skomplikowanej codzienności na północy inaczej traktuję to, co zastałem po powrocie. "Nie masz poczucia, że oczekiwania związane z powrotem były zbyt wyidealizowane i wszystko rozczarowało?"- ktoś mógłby zapytać. Rzeczywiście, patrząc tak zwanym trzeźwym okiem, zamiana spokojnej perspektywy życia w Norwegii na niepewność jutra w Polsce, to krok samobójczy. Z tym, że o ile czytacie tego bloga dostatecznie długo, by zrozumieć, że nie jestem w pełni normalny, nie powinno Was już nic dziwić. Trochę mnie tu nie było, fakt, ale trzeba było odpocząć i nabrać siły, by wrócić nawet w najmniej spodziewanym momencie. O ile w ogóle jest do czegoś tu wracać. Ktoś kiedyś powiedział, że życie to pasmo niepowodzeń. Naturalnym stanem człowieka jest dążenie do czegoś lepszego, ciągłe poszukiwania odpowiedniego miejsca/czasu/ludzi/pracy, ogólnie czegokolwiek, bo z dumą móc powiedzieć: teraz to żyję jak chciałem. I tak czekasz na to COŚ, jak zwykle wszyscy czekają na wielkie góry podczas Tour de France, upatrując w nich szansy na spektakularne rozstrzygnięcia. Te jednak, zarówno we francuskim wyścigu, jak i w życiu, wcale nie muszą nastąpić, a przynajmniej nie w taki sposób, jakiego oczekujemy. A nawet gdy wszystkie warunki się spełnią, o co każdy tak bardzo się stara, pojawia się zwykle coś, co powoduje zachwianie tego wewnętrznego spełnienia. Może to być najmniejsza rzecz zamieniająca momentalnie wygryw w przgryw. Bo na przykład jeśli masz jakiś drogi samochód, na który wreszcie uzbierałeś i od zawsze chciałeś go mieć w wiadomym celu zrywania asfaltu z drogi oraz spódniczek z dziewczyn, to wszystko zamienia się w koszmar, gdy zauważysz na nim pierwszą rysę. I w taki sposób właśnie wymagania ideału, a w zasadzie sytuacji pełnej harmonii, po raz kolejny się podwyższają, nie tylko za sprawą początków nerwicy natręctw. Wychodzi po prostu na to, że tak naprawdę dążenie do tego celu (w tym przypadku zakupu) dało nam najwięcej frajdy. Proces planowania, snucia fantazji dał nam więcej niż sam cel, po którego osiągnięciu szybko pojawił się następny. Skądś to znamy? No właśnie. Nie chodzi o samą niezgodność oczekiwań z rzeczywistością, lecz raczej o nasze co najmniej dziwne do tego podejście. Zewsząd atakuje nas sukces, głośny i dający iluzję, że pierwszy rzut od razu musi trafić w sam środek, po czym przynieść tyle a tyle koła. Nie ma miejsca na wycofania ani kalkulacje. A wreszcie wszystko musi wyjść idealnie, niezależnie czy dotyczy to naszej ulubionej dziedziny życia, czy całokształtu. To staje się trudniejsze, gdy pojawia się taka wewnętrzna lub co gorsza zewnętrzna presja posiadania więcej, radzenia sobie lepiej, a już w ogóle perfekcyjnie. W dodatku nigdzie pomocy nie znajdziesz, bo wszędzie ci sami eksperci od wszystkiego i niczego. Tutaj też nie ma co liczyć na poradnik pod tytułem "jak żyć". Więc po co to czytać? Tego nie wiem, ale zapewniam, że warto, bo będą ładne obrazki tam dalej.

Powrót z Norwegii jest taki niepopularny, wydaje się niezrozumiały. Kraj pieniędzy, uśmiechniętych ludzi i wszystkiego innego, czego doświadczyłem na przestrzeni minionego roku, zostawiłem (przynajmniej na razie) za sobą. To tam miało się spełnić marzenie, właśnie na północy wszystko miało stać się jasne i proste. Niestety Alta to nie kraina "Muminków" i ta cała niepewność mi pozostała, burząc jednocześnie fantastyczny, jak mi się wtedy wydawało, plan na przyszłość. Nie wiedząc jeszcze, że bez względu na miejsce, nie wszystko jest idealne. Zawsze znajdzie się przecież coś, co podkopie poczucie wszechobecnego wygrywu. Dawniej mnie to martwiło, dziś też pewnie powinienem załamywać ręce nad dalszymi planami, ale tego już mam dość. Bo nie ma czasu do stracenia, ale nie dlatego, że przyszłość czeka, ale dlatego, że ta teraźniejszość jest warta naszej uwagi. Tak jak mówiłem wcześniej, przez zbyt namiętne wpatrywanie się w wielkie przyszłościowe plany, można zgubić teraźniejszość bardzo łatwo. A przecież wystarczy tylko rzadziej używać zwrotu "byle by do..." i żyć tak zwaną chwilą (cukier spływający po tym zdaniu aż mnie gryzie w zęby). I nie ma co zarzucać, że to nierozsądne, bo jest subtelna różnica pomiędzy zwykłym zadowoleniem a hedonizmem. Ja tego tłumaczyć nie będę, są od tego inni. Po prostu, jak ktoś jeszcze nie załapał, zapytajcie siebie, kiedy ostatnio coś przyniosło Wam poczucie niczym nie skrępowanego szczęścia lub zwyczajnej radości. I nie mówcie, że do tego trzeba wiele. Może to być cokolwiek, nawet zmiana języka na fejsie na ślōnskŏ gŏdka. Przaja tymu!

Zamek Corvinilor w Hunedoarze (Rumunia). Oto pierwszy z obiecanych ładnych obrazków. Nie spełnia oczekiwań? Dalej będzie jeszcze lepiej.
To wyjaśnię później...
Sighisoara i jej stare miasto.
Wspominałem wcześniej o odpoczynku. Wziąłem sobie wolne nie tylko od pisania oraz internetów. Potrzeba było przede wszystkim kontrastu dla nieco chłodnego norweskiego klimatu, jak i polskiej zmiennej aury. Nie mogło jednak zabraknąć tak lubianego elementu wyzwania. Zatem w lipcu wybraliśmy się do Rumunii na poszukiwanie czegoś zupełnie innego niż w zeszłorocznej podróży do Norwegii. Podobnie jak wtedy całość została pokonana samochodem, lecz tym razem z jego okien wypatrywałem raczej koni i osłów w miejsce reniferów i łosi. Kraj tak odmienny okazał się być strzałem w dziesiątkę pod względem rzeczy koniecznych do zwiedzenia. Od Timisoary po Braszów co chwila pojawiało się coś, co przyciągało wzrok, a wraz z nim obiektyw aparatu. W dodatku piękne pensjonaty gdzieś na uboczu przybliżyły pojęcie rumuńskiej gościnności oraz prawdziwego spokoju, którego od dawna nie zaznałem. Nie przedłużając, czas na zdjęcia.

Densus.
A to już okolice najpiękniejszej drogi w Europie.
Transfagarasan, czyli wspomniana piękna droga.
A może szczęście przynosi odnalezienie swojej roli w życiu, znalezienie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i już na zawsze robienie tego, czego najbardziej się chce? Pytanie tylko, skąd wiadomo, że dane zajęcie jest na pewno TYM. Niektórym odpowiedź przychodzi wręcz za łatwo, a inni mają z tym większe problemy. Zwłaszcza gdy ktoś, podobnie do mnie, chce najbardziej tego, czego mieć nie może. Coś, co w danej chwili jest niemożliwe, zwykle staje się celem, do którego uparcie bym dążył, choćby to miałby być własny upadek. Można jednak zgadywać, że po osiągnięciu tego "niemożliwego" wszystko się uspokaja? Otóż nic bardziej mylnego, zastana sytuacja już tak nie kusi, może czasem nie odpowiada oczekiwaniom opisanym powyżej, a najczęściej już na horyzoncie maluje się coś innego, co wydaje się tym razem jeszcze bardziej nienormalne, sprzeczne z logiką i tym samym cholernie kuszące. To jeszcze i tak jest lepsze od sytuacji, gdy generalnie nie chce się robić nic, ale tak ekstremalnych przypadków nie bierzmy pod uwagę. Nie zawsze jednak, mimo szczerych chęci, udaje się żyć z czegoś, co lubi się robić. I to jest powód, dla którego zakładamy popularne tak maski. Gąbrowiczowe gęby są więc ponadczasowe. Nie tylko na północy ludzie grają swoje role, tu także znajdzie się coś podobnego: od samotnej matki, dla której codzienne mycie włosów jest pojęciem nieznanym, aż po korpoczłowieka, który dziesiątą już kawą i sushi rozpoczyna spotkanie biznesowe na szczeblu wyższym niż przyjazd papieża do Polski. I te wszystkie gęby chcą już zostać zamienione na twarz, bo w głębi też gonią za tym prostym, niczym niezmąconym szczęściem, które znają tylko z dzieciństwa. Bo wtedy wszystko było w porządku, a teraz to podobno nic nie jest. Nikt nie wie, jakiego życia chciałby tak naprawdę dla siebie. Czasem wygrywa opcja najwygodniejsza, najbardziej opłacalna, a przede wszystkim przeczucie, że cudów nie ma. A to przecież tak bardzo kontrastuje z tą kulturą sukcesu. Ucieczka ze skrajności w skrajność to chyba nasza specjalizacja. Ale to też wynika z przypisywania do słowa "sukces" konkretnej kwoty lub liczby obserwujących. Nie ma nic pomiędzy.

Po jednej stronie chmury, po drugiej słońce. To znów Transfagarasan.

Braszów wieczorem.
Wyrwany ze snu obudziłem się znowu w jednym z tych najpiękniejszych miejsc na ziemi, a nadchodzący dzień miał być tym kolejnym najlepszym w życiu. Z oddali słychać było dzwony miejscowego kościoła, które na chwile zmąciły poranną ciszę, zapowiadając kolejną godzinę upalnego dnia. Może dziś przyjdzie mi usłyszeć, jak brzmi Parco Degli Acquedotti w Rzymie, przetańczyć całą noc na patio do grania Ptaków, a może przejechać się najpiękniejszą drogą Europy, czyli rumuńską Transfagarasan. Wybór należy do mnie. I nie zastanawiam się, czy warto. Też nie robię kalkulacji, bo pomaga mi w tym myśl, że to się może nie powtórzyć za rok, czy lat dwadzieścia pięć oraz że mam prawie wszystko, czego brakowało mi na północy. Ktoś kiedyś powiedział, że życie jest pasmem niepowodzeń. Ten ktoś był idiotą.

To był lot

"Wpatrzony w mijające auta
Tempomaty, pasy, bieg
Historii zasępionych głów"

Minęło już kilkanaście dobrych dni od momentu, w którym samolot Alta - Oslo oderwał się od ziemi, po czym prawdopodobnie ostatni raz zobaczyłem górę Komsę, Nordlyskatedralen i wszystkie szklane domy. Podróż tym razem nie miała prawa pójść jakkolwiek źle. Ciepłe dni na Północy utwierdziły mnie w przekonaniu, że tym razem to miejsce wypuszcza mnie po dobroci, skoro już nie mogło mnie tam zatrzymać siłą, gdy poprzednio drżałem o swój powrót do domu z powodu fatalnych warunków. Wtedy wszystko szło jednak zaskakująco dobrze, lecz tym razem paradoksalnie przy najlepszej pogodzie i najspokojniejszej głowie, coś musiało pójść nie tak, ale o tym opowiem trochę później. Gdy siedziałem z jednym ze znajomych Norwegów przed kameralnym lotniskiem, czekając w słońcu na lot, uzmysłowiłem sobie, jak szybko minął ten niezwykły rok akademicki. Jeszcze niedawno poznawałem wszystkich wokół, a już trzeba się z nimi żegnać, mając niewielką nadzieję na ponowne spotkanie gdzieś w przyszłości. W takich momentach każdy przyrzeka, że nie zapomni, po czym po kilku tygodniach wszystko wraca "do normy", a nasze stare życie pochłania nas bez reszty, ostatecznie odkładając powoli dawną codzienność na półkę ze wspomnieniami. Wszystko dzieje się naturalnie, bo już nie znajdujemy się w tych samych realiach, wśród tych samych ludzi i w tym samym miejscu, stając się jak nieaktualizowany komputer bez dostępu do internetów. Obraz zatrzymał się na tych ostatnich chwilach, nie dopuszczając myśli, że cokolwiek mogło się od tego czasu zmienić. Często jest więc tak, że uzurpujemy sobie prawo do czegoś, co już się skończyło, a bardzo nam pasowało. Tak jak ja jeszcze długo będę nosił w portfelu nieważną już legitymację studencką UiT oraz srebrną kartę SASa, która na lądzie jest równie przydatna, co ubezpieczenie od zalania mieszkania sokiem czereśniowym. To i tak jest raczej tylko sentyment, dalece mniej szkodliwy niż powtarzanie, że "tam było inaczej", albo coś podobnego.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Boeing 737 linii lotniczych SAS podczas podejścia do lądowania na lotnisku w Alcie.
Ostatnie podejście do Alty od strony Komsy. Taki widok odkryłem na tydzień przed wyprowadzką, a przez kilka miesięcy mieszkałem od niego kilka minut drogi.
Bo tam rzeczywiście było inaczej, lecz doświadczenie tej inności było warte spędzonego na Północy czasu. Nie mówiąc już o nauczonym języku. Jeszcze w drodze, pomiędzy lotem do Oslo a drugim etapem do Kopenhagi, przyszły wyniki poniedziałkowego egzaminu ustnego. Najwyższa ocena była potwierdzeniem, że wszystko poszło jak należy. A dziś, czyli kilkanaście dni później, dowiedziałem się o wynikach części pisemnej, które też zaskoczeniem nie były. Zresztą to specjalne uczucie, kiedy na wielkim jak pół Alty lotnisku w Kopenhadze mogłem pomóc starszej norweskiej pasażerce w znalezieniu swojej bramki, z której odlatywał jej samolot, odpowiadając twierdząco na jej pytanie "snakker du norsk?". Szkoda tylko, że później również ja potrzebowałem pomocy po tym, jak mój lot postanowił się nie pojawić na rozkładzie, co oznaczało najwyraźniej jego anulowanie. W kłopotach dołączyłem tym samym do polskich studentów z wymiany, którzy opuścili akademik Komsa kilka godzin wcześniej i już dawno mieli być w Polsce, a w zamian czekali na samolot do późnego wieczora. Szczęśliwie nie byłem zdany na czekanie całą noc wewnątrz terminalu, który swoją drogą przewyższa Altę bogactwem życia rozrywkowego. Gdy jednak po dwóch etapach bezproblemowej podróży nagle coś idzie niezgodnie z planem, myśli się raczej tylko o odpoczynku. Na to mogłem liczyć, bo zapewniono mi hotel niedaleko lotniska. Szczerze mówiąc widok z 14 piętra tego przeszklonego wieżowca nie był taki zły, a podwójne łoże małżeńskie wystarczyło mi aż nad to, nie mówiąc już o obfitym śniadaniu w formie szwedzkiego stołu. Mimo wszystko dziwnie się czułem będąc zawieszonym gdzieś w przestrzeni pomiędzy Północą a domem, wśród tych wszystkich ludzi w garniturach i drzew za oknem posadzonych w regularnych odstępach 3,55 metra.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Widok z okna hotelu w Kopenhadze
Widok z okna mojego pokoju na 14. piętrze hotelu Bella Sky w Kopenhadze. Było ciekawie. I internety też były.
Po szczęśliwym wylądowaniu we Wrocławiu następnego dnia (1 czerwca) wszystko przyspieszyło i nawet nie miałem kiedy liczyć dni, nie mówiąc już o przygotowaniach do następnej ważnej rzeczy w kalendarzu, jaką był bieg WRO RUNWAY RUN. Już za 10 dni od tego momentu miałem przyjechać na wrocławskie lotnisko kolejny raz, by tym razem pobiec w ramach charytatywnej imprezy. I właśnie tak się to stało. W miniony weekend znów pojawiłem się na terminalu w oczekiwaniu na start, tym razem nie następnego samolotu, lecz biegu na 10 km wiodącego po pasie startowym lotniska. Dla lepszego efektu bieg rozegrano w nocy. Już w czasie zapisów było wiadomo, że impreza przyciągnie tłumy ludzi, bo miejsca zostały wykupione w kilka minut po rozpoczęciu rejestracji. Mogłem się więc spodziewać około 1000 osób na trasie. Frekwencja imponująca, tym bardziej, że być może podobną liczbę pasażerów odprawia się na tym lotnisku w ciągu całego dnia. Przynajmniej tak to wyglądało, gdy odebrałem swój pakiet startowy, a wokół zaczęło pojawiać się coraz więcej uczestników ubranych w specjalnie przygotowane na tę okazję niebieskie koszulki z nazwą imprezy. Lecąc poprzednio do Alty z tego samego lotniska nigdy nie widziałem aż tylu ludzi na raz. Wśród nich byłem ja wraz z moimi przyjaciółmi, którzy dzielnie wspierali mnie przez cały czas aż do chwili, gdy musiałem udać się na kontrolę bezpieczeństwa i strefę wolnocłową, skąd po godzinie oczekiwania wszyscy mogli wreszcie wyjść na płytę lotniska, by stanąć na starcie. W czasie oczekiwania czuć było pewną nerwowość, zupełnie jakbyśmy wszyscy mieli startować zaraz w jakiś długi lot samolotem, a nie w fantastycznym biegu.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Bieg WRO RUNWAY RUN
Wejście do wrocławskiego terminalu oświetlone zachodzącym słońcem.
Dokładnie o godzinie 0:30 wystartowali uczestnicy na dystansie 5 km. Nieprzebrane rzesze biegaczy, od zawodowców, po Januszy sportu, wyruszyły na niezwykłą trasę, zapisując tym samym w historii portu lotniczego im. Mikołaja Kopernika pierwsze tego typu wydarzenie. Wśród nich był również Zbigniew Bródka- złoty medalista IO w Pekinie. Natomiast moja grupa wyruszyła pięć minut później przy równie entuzjastycznym komentarzu spikera, który opowiadał wszystko zgromadzonym w terminalu osobom tak, by mogły one śledzić bieg przy pomocy telebimu. Wraz z wystrzeleniem racy z pistoletu wszystko się zaczęło, taśma została zerwana i prawie 600 osób ze mną w środku ruszyło na trasę dwóch okrążeń (pas startowy w tę i z powrotem oraz droga dojazdowa do stanowisk to jedno okrążenie 5 km). Na początku przebijałem się przez tłumy tych, którzy przyszli sobie potruchtać i dobrze się bawić, później kilkudziesięciu tych, którzy przyszli tu dobrze wyglądać i wpatrywać/wsłuchiwać się w swoje telefony, skąd rozlegał się głos Endomondo dzielnie podającego tempo każdego kilometra. I wreszcie uczepiłem się tych, którzy wyglądali na twardych biegaczy z pulsometrami na rękach i klatkach, po czym tak sobie z nimi biegłem, często zmieniając grupki w zależności od preferowanego tempa. W ręku ściskałem tylko mój dowód osobisty, bo z przyczyn bezpieczeństwa (?) należało taki dokument wziąć na kontrolę, a nie miałem zwyczajnie gdzie go schować. Początkowo patent z wsadzeniem go sobie do ... buta oczywiście wydawał się być dobry, ale po kilkuset metrach biegu musiałem zrezygnować z tej strategii. O telefonie tym bardziej nie było mowy, zresztą po co by mi on był, skoro i tak biegłem w ogromnej grupie, mając niezliczone opcje załapania się za plecami kogoś innego nadającego tempo. Ktoś by powiedział, że to zagrywka typowego Northuga, ale nie przesadzajmy, tu chodziło głównie o wrażenia z biegu. A były one niesamowite. Z samego początku pasa startowego widać było rząd charakterystycznych świateł lotniska, które mieniły się silnymi barwami. To właśnie taki widok jest codziennością każdego pilota. Przede mną była długa prosta, wystarczająca do rozpędzenia samolotu, a dla uczestników całkiem wymagająca. Trzeba jakoś nastawić się na ciągły bieg do przodu, widząc przed sobą tylko kolejne rzędy ludzi, których albo się mija, albo traci z zasięgu wzroku. Ciemność zrobiła przecież swoje, ukazując dodatkowo bezchmurne, rozgwieżdżone niebo. Podkreśleniem charakteru biegu był samolot ustawiony na drugim końcu pasa, który okrążałem przy zawracaniu. W takich warunkach 5 km byłoby po prostu za mało, stąd dodatkowa runda przydała się dla skupienia na tempie, zamiast napawania się sytuacją. Dlatego po wybiegnięciu na następną rundę, gdy już zrobiło się trochę luźniej bez wszystkich "piątek", przyszedł czas na złapanie kogoś z bardzo słusznym tempem. Nie przyszło to łatwo i czasem musiałem zwyczajnie powiedzieć "do widzenia". Próbowałem tak przez cały odcinek po pasie startowym. Nie zastanawiałem się nad miejscem, w okolicach którego mógłbym się wtedy znajdować. Pod koniec z drogi dojazdowej słychać już było głos spikera, gorąco zagrzewającego do walki, więc wziąłem to sobie do serca. Przyspieszyłem tak, że wyprzedziłem nagle kilku gości, których odpuściłem wcześniej na pasie, wpadając na metę zupełnie bez oddechu. Taka końcówka zdziwiła mnie samego, po czym mogłem pójść znów do terminala, by obejrzeć część oficjalną imprezy. Biegu nie wygrałem, ale ostatni też nie byłem. Miejsce 80. czyli w pierwszej setce jak najbardziej mnie ucieszyło, zwłaszcza biorąc pod uwagę sam udział, osiągnięty czas oraz fakt, że poprzedni trening miałem jeszcze w Alcie. Warto było spróbować czegoś nowego, zamykając w ten sposób rozdział wizyt na wrocławskim lotnisku w celu startów i lądowań. Biegłem w końcu po tym samym gruncie, którego dotknęły koła mojego samolotu z Kopenhagi 10 dni wcześniej. A najlepsze jest to, że pieniądze (czyli ponad 50 000 zł) z tej świetnej zabawy wpłynęły na konto fundacji „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową”. Połączyliśmy więc przyjemne z pożytecznym. Wszystkich zachęcam do zobaczenia zdjęć z biegu TUTAJ. Nie martwcie się, chyba nie ma mnie na żadnym z nich.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Bieg WRO RUNWAY RUN
Warunki i telefon nie pozwoliły na wiele, ale jakoś widać ten medal, jaki otrzymał każdy uczestnik biegu po dotarciu na metę.

Mój ostatni dzień

Nie pamiętam pierwszego dnia w Alcie, bo byłem obezwładniony tym, co mnie właśnie spotkało. A przyznam, że chciałem tutaj zrobić takie porównanie tych pierwszych i ostatnich chwil oraz tego, jak ten czas na mnie wpłynął, co zmienił i czego nauczył. Przecież jest tego trochę, bo gdy jednak próbuję wyobrazić sobie siebie tuż po przyjeździe, to wyglądałem mniej więcej tak: Bałem się. Jak cholera. Siedziałem w pustym pokoju na dalekiej Północy, nie mając znikąd pomocy i nie wiedząc nic. Jedyną myślą było zapewne: "co ja właśnie zrobiłem". W dodatku akademiki Nyland wyglądały jak jakieś opuszczone blokowisko lub nawet więzienie. Nikogo nie znałem i nie byłem nawet pewien istnienia moich współlokatorów na piętrze. Jedyne ślady tego, że ktoś oprócz mnie korzysta z kuchni widziałem po zmieniającej się zawartości suszarki na naczynia. Również dźwięk otwieranych w porze nocnej drzwi wejściowych, od których nie dzieliło mnie wiele, sygnalizował, że ktoś jednak wraca skądś do pokoju. Nie myślałem nawet o wyjściu, zapytaniu się, kim ten ktoś jest. A najbardziej zastanawiał mnie mój najbliższy sąsiad, z którym miałem dzielić łazienkę. W chwili mojego przyjazdu nie było go w pobliżu. Mogłem tylko domyślać się, kim on jest i kiedy przyjedzie na studia. Wtedy za każdym razem, gdy te drzwi otwierały się wieczorem, myślałem, że to on. To było dziwne uczucie, potęgowane dodatkowo dniem polarnym, który wbrew pozorom nie dodawał pewności. Pustawe akademiki, zero ludzi na dworze i uparcie wskazujący godzinę 12 w nocy zegarek to przy zupełnie jasnym widoku na zewnątrz nie stanowiło jakiejkolwiek normalnej dla mnie sytuacji. W nocy nie mogłem spać, a rano nie chciałem wstać. Z Północą zderzyłem się nad wyraz mocno. Dopiero po dwóch dniach poznałem swoich sąsiadów, z którymi wszystko zaczęło przybierać inny wygląd. Przyszedł czas otwierania się na to, co mnie spotka w najbliższych kilku miesiącach. Również mój sąsiad, który przyjechał po tygodniu, okazał się być całkiem w porządku.

Północny Punkt Widzenia: Mój ostatni dzień. Amtmannsnes, Alta.
Amtmannsnes, czyli ostatnia odkryta dzielnica Alty. I chyba też najładniejsza. Nigdy nie zapomnę tego, jak niedawno pobiegłem w te rejony późnym wieczorem i zobaczyłem takie widoki, dodatkowo podkreślone nisko schodzącym słońcem.
Później przyszedł czas, w którym mogłem na różne pytania odpowiadać w ten sposób: "mieszkam w Alcie. Tak, na północy Norwegii. No, daleko, bo za kołem podbiegunowym. Jak jest? No, w sumie trochę ciemno, ale ogólnie fajnie." A za tym krótkim "fajnie" stały wszystkie te rzeczy, które przyszło mi tu przeżyć, zobaczyć i Wam opisać. Zorza polarna, wieczna ciemność, ogromne ilości śniegu i wreszcie powrót do jasności przez całą dobę. Wszystko dobre i złe. Monotonne i niesamowite. Północ to miejsce, które przez te miesiące przyprawiło mi tyle wrażeń, że aż mnie to wszystko zmęczyło i jakby postarzało. Alta do samego końca była jak niezbyt dobra żona. Na początku myślisz, że żenisz się z osobą ze swoich marzeń, po czym okazuje się, że ona też jest z tych, którym zależy tylko na pieniądzach, a w dodatku z czasem robi się coraz bardziej oziębła. Zaczyna cię zmieniać, raz na lepsze, raz na gorsze, bo tyle kosztuje cię przystosowanie się do jej warunków domowych. Bierzesz w końcu ten nieszczęsny rozwód, bo to zła kobieta była, po czym wyprowadzasz się z powrotem do matki Polski, by znów gotowała tobie schabowe zamiast łososia. I tak pewnie nagle zauważysz, że to jednak twoja była robiła najlepszego łososia i zaczniesz nawet tęsknić za jej nieprzewidywalnym charakterem i niezwykłą urodą. A to, jak cię zmieniła, ostatecznie ci się spodobało. Zwłaszcza, gdy nazywała cię "Człowiekiem Północy".

Północny Punkt Widzenia: Mój ostatni dzień. Amtmannsnes, Alta.
Podobno w Norwegii jest taki przepis, że jeżeli posiada się dziecko, trzeba mieć również taki mały batut obok domu.
Tak jest z tym ostatnim dniem, który w przeciwieństwie do pierwszego zapamiętam jeszcze przez długi czas. Najpierw pakowanie rzeczy w jednym z najlepszych akademików na świecie. Chyba nigdzie nie można było żyć tak blisko natury jak tutaj. Wszystko było tu widać dokładniej niż w więzieniu (Nylandzie). Powroty zorzy polarnej w marcu, białe zające i rodzinę srok, które już na dobre zbudowały sobie gniazdo nieopodal mojego okna. Teraz wszystko za nim jest zielone, choć jeszcze miesiąc temu pole było w znacznej mierze pokryte starym śniegiem. Krzewy zyskały siłę i stały się czymś więcej niż tylko wyschniętymi patykami, które przeszkadzały przy wyskakiwaniu przez parapet. W ostatnich dniach były raczej ozdobą coraz częściej wpuszczanego do pokoju wiosennego słońca i ciepła, przy którym można było po prostu siedzieć nie robiąc nic. Na przykład w poniedziałek temperatura osiągnęła niewyobrażalne 25 st. C, co przywiodło nawet do Alty małą burzę i tęczę widoczną z samych drzwi wejściowych. Tym wszystkim można się napawać w nieskończoność, zwłaszcza gdy dokładnie wiadomo, że to już koniec. Na takie coś nie było jednak czasu. Ustny egzamin z norweskiego i tona rzeczy do spakowania nie mogły czekać. Przy tej letniej pogodzie nie mogło pójść inaczej niż bardzo dobrze, choć w natłoku tych wszystkich wspomnień trudno było się skupić na samym zaliczeniu. Później odwiedziłem nawet swoją pracę. Tam, gdzie zaczynałem nie wiedząc zupełnie nic i gubiąc się w norweskim, zostałem pożegnany słowami kierowanymi przez szefa: "dziękujemy. Pracowałeś bardzo dobrze. Powodzenia dalej". Nie obyło się bez zakupów typowo norweskich rzeczy, których będzie mi brakowało. Kilogram brązowego sera i słodycze wylądowały już w torbie. Później pozostało pójść jeszcze do najciekawszego sklepu w Alcie, czyli muzycznego o nazwie Puskas i zaopatrzyć się w jakąś starą płytę z prawdziwie norweską muzyką. Trafiłem akurat na porę tuż po samym zamknięciu, lecz szczęśliwie właściciel wpuścił mnie do środka i pomógł w odpowiednim wyborze. A gdy dowiedział się, że to wszystko ma mi przypominać Altę po wyprowadzce, wręczył mi wspaniały prezent. Było nim jego własne wydanie- dwie LP z norweskimi piosenkami, warte w sumie więcej niż to, co właśnie kupiłem. Długo nie mogłem otrząsnąć się z zaskoczenia, jednak pseudonim Puskas zapamiętam na jeszcze dłużej. Nie inaczej jest z ludźmi, których żegnałem. Koledzy z kursu językowego, studenci z wymiany, dawni norwescy sąsiedzi. Oni wszyscy rozjadą się teraz w swoje strony i wrócą do swoich zajęć lub rozpoczną coś zupełnie nowego. Być może dla nich Alta też była jakimś zwrotem akcji i wątkiem, który dobiega końca właśnie teraz, tak jak kończy się sezon dobrego serialu. Ze mną jest niby podobnie, choć dziś, tego ostatniego dnia wiem na pewno, że to wcale nie jest koniec, a dopiero początek. Z tą różnicą, że przez chwilę będzie ciszej.

Północny Punkt Widzenia: Mój ostatni dzień. Tęcza nad akademikiem Komsa

Moja własna Śnieżka

Choć tytuł mógłby sugerować pewne nawiązania do nekrofilii, nie będziemy dziś zajmować się tym tematem (i oby również wcale). Zabiorę Was natomiast na górę, która dla Alty jest tym, czym Śnieżka dla Jeleniej Góry, z tą różnicą, że nie da się jej zdobyć nosząc szpilki. Znajdziemy się więc na najwyższym punkcie w okolicy, czyli 1149 m.n.p.m. Wysokość względem rozpoczęcia wędrówki jest mniej więcej taka sama, dzięki czemu dorównuje wysokości względnej Śnieżki licząc od początku wspinaczki w Karpaczu. Stąd też moje porównanie nie jest sprawą tylko i wyłącznie mojej chorej wyobraźni.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok na Haldde.
Widok na Haldde z płaskowyżu przed ostatnim etapem wspinaczki.
A skoro o chorej wyobraźni mowa, to czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak pachnie zbliżające się lato? Dla mnie od zawsze był to zapach kwitnących na biało drzew czereśni i małych szafirków. Wszystko to wypełnia powietrze charakterystycznym słodkawym zapachem, niesionym dodatkowo przez ciepłe, majowe podmuchy wiatru. A tę woń od czasu do czasu przełamuje łagodny dym grilla, który właśnie rozpalany jest gdzieś w sąsiedztwie. Tego zapachu brakuje mi tutaj w Alcie. Oczywiście wiosna zazieleniła mi wszystko za oknem w mgnieniu oka, jak tylko stopniały resztki śniegu, a temperatura raczyła utrzymać się na poziomie powyżej 10 st. C przez kilka dni, ale to i tak nie jest ta pełnia życia, która na Północy chowa się gdzieś jakby w obawie, że zimno zaraz powróci. Nic dziwnego, skoro rok temu o tej samej porze podobne zielone kolory były tylko marzeniem wszystkich tych zmęczonych już patrzeniem na brudnawy śnieg. Widząc więc skąpaną ostatnio w chłodnym, północnym słońcu okolicę, warto cieszyć się choćby z tego, co jest. Czasem nawet doleci wspomniany zapach grilla, bo Norwegowie również kultywują ten rodzaj przyrządzania potraw, traktując go wręcz jak pewnego rodzaju rytuał. Olav Brostrup Müller pisze o tym w swojej książce "Kjedet enebolig- rapport fra provinsen", w której w dość humorystyczny sposób opisane jest jak "krwawe kawałki mięsa z Kiwi (nazwa sklepu) przeobrażają się w coś więcej niż tylko mięso". Zupełnie tak, jakby na ruszcie znalazł się świeży kawałek jakiegoś wielkiego zwierzęcia, przed momentem upolowanego przez ojca rodziny.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Norweska prowincja- Kåfjord
Wiejski krajobraz na norweskiej prowincji, czyli Kåfjord.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Norweska prowincja- Kåfjord
A przez taki most i taki tunel (po prawej) dojeżdża się z Alty do Kåfjordu.
Jednak tak poza przebłyskami czegoś podobnego, Alta generalnie ciągle pachnie tak samo (czyli jak szlugi i kalafiory). Nie ma czereśni, a tym bardziej szafirków, zaś kręcące się wokół nielicznych kwiatów trzmiele są tutaj wręcz atrakcją cenniejszą od białego zająca spotkanego w centrum miasta w drodze z pracy do domu. Nic więc dziwnego, że przy okazji wolnego czasu przed egzaminem i możliwości dołączenia do sobotniej wycieczki mojego nowego sąsiada, dobrze było choć na moment wyrwać się z tego miejsca trochę dalej niż tam, gdzie każdego dnia ładuje mi się tekstura mapy terenu. Padło na Haldde, bo oprócz tego, że góra jest wysoka i ciekawa, to również jej odwiedzenie stało się możliwe właśnie dzięki sąsiadowi i jego francuskiemu samochodowi. Bo aby rozpocząć wspinaczkę, należało najpierw pojechać z Alty do oddalonej o kilka kilometrów małej osady Kåfjord, znanej obecnie jako miejsce muzeum Tirpitz związanego z drugą wojną światową oraz z pozostałości kopalni miedzi. Na pierwszy rzut oka sprawia jednak wrażenie leniwej, prawie niezamieszkanej wsi, zupełnie jak Miedzianka koło Janowic Wielkich. I tak oto z tej północnej Miedzianki rozpoczyna się wejście na najwyższą górę w Alta Kommune.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Norweska prowincja- Kåfjord.
Widok na główną drogę przebiegającą przez Kåfjord.

Trasa początkowo wiedzie szutrową, niepozorną, aczkolwiek stromą drogą, po której spokojnie mogłyby poruszać się samochody. I chyba rzeczywiście tak jest, bo miejscami widać było ślady opon, a mijane ogromne rury wyglądały na niedawno przywiezione na miejsce jakiejś budowy. Podobno w okolicy ma być właśnie budowany pewien rezerwuar wodny, wokół czego rozgorzała dość głośna debata. W końcu ingerencja w szlak prowadzący na jedną z okolicznych atrakcji to coś naprawdę dużego. Tu jednak do głosu dochodzi fakt, że tak naprawdę żadnego "szlaku" w naszym rozumieniu tam nie ma. Tutejsze góry nie znajdują się w obrębie żadnego parku narodowego, który obejmowałby cokolwiek ochroną, jak i wyznaczał turystom jedynie słuszne zasady ich zdobywania. Za tym przemawia również allemannsretten, czyli prawo każdego człowieka do korzystania z natury w nieograniczony, aczkolwiek szanujący ją sposób. Ma to zatem swoje złe strony w postaci ewentualnego przeforsowania projektu budowy czegokolwiek, jak i dobre aspekty, takie jak choćby możliwość wchodzenia na szczyt najkrótszą wybraną drogą zgodnie z zasadą "byleby się przy tym nie zabić". Z tej okazji skorzystaliśmy zdobywając Haldde. Gdy szutrowa droga się skończyła, ustępując coraz to węższym ścieżkom, dodatkowo przecinanych nagle grubą warstwą śniegu, w którym łatwo się było zapaść, czasem trzeba było wybrać taki tor, który omijałby najgorsze momenty oznaczające wyciąganie śniegu z butów. Nie wszystko jednak udało się obejść, szczególnie przed samym szczytem, kiedy trudy niesamowitej stromizny podkreśliła jeszcze zdradliwa śnieżna pokrywa. W rezultacie ostatnie metry wejścia wyglądały jak próba zdobycia Śnieżki od frontu, w linii prostej ( ͡° ͜ʖ ͡°).

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Zejście z Haldde.
Stromo i w dodatku śnieżnie. O ile podejście sprawiało problemy, o tyle zejście było już przyjemnością, również dla sąsiadki z Polski.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok z Haldde.
Najwyraźniej jest jeszcze więcej śniegu w górach, gdzieś na zachód od Haldde.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok z Haldde.
Jeszcze jedno ujęcie ze szczytu.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok z Haldde.
I widok na Altę z samej góry.
W górach zawsze najważniejsza jest dobra pogoda. Na Haldde ma to szczególne znaczenie, bo w końcu wysokość nie jest byle jaka, zwłaszcza na tereny położone nad samym morzem. Tego dnia mieliśmy jednak wszyscy szczęście, bo przez większą część wędrówki towarzyszyło nam słońce. Dopiero w wyższych partiach zaczął dawać się we znaki silny i zimny wiatr, który na szczycie nie pozwolił na przyjemny odpoczynek. Można zapytać w takim razie, gdzie podziało się górskie schronisko, oferujące napoje po 100 zł, czy coś podobnego, co powinno znaleźć się w takim miejscu. Otóż na Haldde, jak i podobnych szczytach w okolicy, nie ma nic takiego oprócz skrzynki na książkę, w której odwiedzający mogą zapisać swoje dane na potrzeby ewentualnego zdobywania wszystkich 10 wzniesień Alty, za co otrzymuje się jakieś upominki od informacji turystycznej. Jest co prawda mały budynek, który dawniej był pierwszym obserwatorium zorzy polarnej, wzniesionym przez naukowca Kristiana Birkelanda w 1899 roku, lecz teraz stoi on zamknięty. Nawiasem mówiąc Birkeland jest postacią z banknotu 200 NOK. Nieco niżej jest również inny budynek, w którym istnieje możliwość nocowania. Wcześniej należy jednak w tym celu wykupić miejsce i odebrać klucz z urzędu miasta w Alcie, co podobno kosztuje całkiem sporo mimo braku jakichkolwiek udogodnień.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Kristian Birkeland
Popiersie słynnego Kristiana Birkelanda.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Haldde toppen.
Widoczny budynek oferuje nocleg na opisanych powyżej zasadach.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Zamarznięte jezioro w drodze na Haldde.
Zamarznięte jezioro w górach to zawsze coś pięknego, szczególnie gdy wpadają do niego dwa lodowate strumienie.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Zamarznięte jezioro w drodze na Haldde.
W niektórych miejscach względna wiosna kontrastuje z grubą pokrywą śnieżną aż nadto. Dziwne, że w okolicy nie utrzymuje się żaden lodowiec.
Zejście, a raczej ześlizgnięcie się po śniegu było już zabawą. Wiatr ustał, a widok zamarzniętego jeziora i surowego krajobrazu wciąż nie pozwalał zapomnieć o tym, gdzie jesteśmy. Tereny na płaskowyżu przywołały wędrówkę do Kanionu Alta, którą miałem okazję przejść w ten dobry jesienny weekend (swoją drogą jak szybko ten czas minął). Różnicą był tylko brak tak żywych kolorów, jakie wtedy bardzo mnie urzekały. Z drugiej strony będąc jeszcze blisko Haldde widok pozostawionego szczytu z budynkiem przypomniał mi kolejny raz tytułową Śnieżkę. Później schodząc coraz niżej i myślami będąc już przy wieczornym grillowaniu, zaplanowanym przez sąsiadów z górnego piętra akademika, patrzyłem jeszcze na drzewa, które stopniowo były coraz bardziej zielone. Wszędzie te same małe brzozy, które bez liści wyglądają jak po pożarze, albo jak Anja Rubik w najnowszym teledysku Mary Komasy (zależy co do kogo bardziej przemawia). Gdy już dotarliśmy prawie z powrotem do Kåfjordu przywitał mnie nowy zapach, którego dotychczas nie mogłem wyczuć. Nagle skądś przywiało tę słodycz w powietrzu, że aż zapytałem na głos: "Co to za zapach?" Na co mój nowy sąsiad odpowiedział: "Tak pachnie lato". Miał rację, choć sam dodałem sobie jeszcze w głowie, że to właśnie jest woń, której będę szukał już za tydzień w Polsce.

P.S.: Wszystkie zdjęcia z wyprawy na Haldde można zobaczyć tu.

Niech się święci 17. maja

Większość z nas ma już za sobą długi majowy weekend. Grille zostały rozpalone po raz pierwszy w sezonie, puszki z elitarnym piwem marki VIP otwarte, a plastikowe krzesła ogrodowe wyjęte z piwnicy. Norwegowie jednak na swoją wersję majówki musieli trochę poczekać. Bo choć tu też obchodzone jest święto pracy 1. maja, wypadło ono w niedzielę, zaś o 2. i 3. nikt tu nawet nie słyszał. Znaczy słyszał, bo były takie dni zaraz po pierwszym, ale w kalendarzu na czerwono zaznaczona jest nieco późniejsza data, na którą czekano. Nic dziwnego, bo chodzi o najważniejszy dzień dla całej Norwegii, jakim jest 17. maja. Razem z Zielonymi Świątkami przypadł w tym roku Dzień Konstytucji, czyli Grunnlovsdagen. Jego rangę podkreśla to, że nawet mój sklep jest wtedy zamknięty, więc mamy do czynienia z naprawdę ważnym czasem, porównywalnym do Bożego Narodzenia. Skoro więc pół świata zasypało portale społecznościowe hashtagami #17mai i #GratulererMedDagen, czas dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Obchody Dnia Konstytucji w Norwegii

Dla Norwegów dzień 17. maja jest jak urodziny całego narodu. Gdy z datą 17.05.1814 uchwalono norweską konstytucję, był to pierwszy krok do niezależności. Kraj wyszedł z tłamszącej unii z Danią po to, by przejść w kolejny związek, lecz tym razem luźniejszy (coś jakby taki z opisywanych w ostatnim poście towarzyskich historii), ze Szwecją. Już wtedy Norwegia miała sporą suwerenność, choć całkowicie zyskała ją nieco później, bo w 1905 roku, kiedy za sprawą referendum odłączyła się od wschodniego sąsiada i sprowadziła sobie (jak na ironię) duńskiego księcia Karla, który przyjął imię Haakon i został nowym królem. Szwedzi byli w tym czasie czymś zajęci (prawdopodobnie organizowaniem pierwszego konkursu Eurowizji razem z Australią), więc nie chcieli iść na wojnę przeciwko sąsiadom. To ostatecznie dało niezależność Norwegom, którzy na jej pamiątkę postanowili jednak obchodzić swoje święto 17. maja jako dzień niepodległości, bo zapewne taka data jest dokładniejsza oraz znacznie ważniejsza pod względem symbolicznym niż jakieś referendum i dłuższe sympatyzowanie Szwecji z Conchitą Wurst. Tyle, jeżeli chodzi o samą historię. A jak jest dziś, czyli w dzień 202. urodzin najważniejszego dokumentu spisanego w Eidsvoll?

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Tradycyjne stroje norweskie- bunad.
Oto wzorowy zestaw na obchody 17. maja- bunad oraz flaga w dłoni. Serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy zechcieli pozować do zdjęć.
Co roku w każdym większym mieście, w tym również w Alcie, organizowany jest pochód, w którym biorą nieprzebrane rzesze mieszkańców całej okolicy. Najwięcej dzieje się pod tym kątem w Oslo, gdzie pochód mija pałac królewski, dzięki czemu każdy ma szansę pomachać do rodziny królewskiej. Ludzie noszą wówczas specjalne stroje ludowe, zwane bunad, które różnią się od siebie wyglądem w zależności od pochodzenia. To tak, jakby u nas ktoś z Krakowa maszerował w dobrze nam znanym stroju krakowskim z okazji 3. maja. Wygląda to naprawdę wspaniale, bo w takim zestawieniu strojów wszystko musi być odpowiednio dobrane, w tym również biżuteria oraz obuwie. Patrząc na tak pięknie ubranych Norwegów, których proszę o pozowanie do zdjęcia, jestem trochę zazdrosny, że my nie mamy tradycji noszenia takich szczególnych strojów. Był przecież romantyzm, a później Młoda Polska i chłopomania, były motywy ludowe i baśnie, więc czemu musieliśmy o tym zapomnieć gdzieś po drodze? Być może gdzieś w szarych czasach komunizmu zmuszono nas do tego zapomnienia, a dziś ewentualny powrót do takich tradycji byłby już niemożliwy. "Bo po co?" Czemu Janusz z Grażyną mieliby wydawać mnóstwo pieniędzy na coś, co włożą raz do roku, a może czasem przy okazji ważniejszego święta rodzinnego? A poza tym, to takie nienowoczesne, niestylowe i w ogóle niewygodne, jak pomyślała Karyna z Sebkiem. Tutaj bunad nosi się jednak bez względu na wiek. A ja mogę niestety zapomnieć o dumnym zaprezentowaniu się przy podobnej okazji w Polsce, mając na sobie jeden ze strojów dolnośląskich, choć tak naprawdę z punktu widzenia genealogii bliżej mogłoby mi być do strojów ukraińskich. Ale zostawmy już zawirowania historii i nie róbmy z nich piosenki na Eurowizję, bo to by było zbyt naiwne, lepsze będzie coś ambitniejszego i uniwersalnego o życiu. Czekaj, co?

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Russetid
Co prawda bez bunadu, ale również w nieprzeciętnych strojach. Tak prezentuje się młodzież obchodząca russetid, czyli szczególny czas imprez po zakończeniu szkoły średniej.
No dobrze, gdzieś się tutaj zagalopowałem na grząski grunt, ale to zapewne wina tego, że pisząc ten tekst późnym wieczorem, na dworze wciąż panuje całkowita jasność. Bo tak się składa, że 17. maja był dla Alty również początkiem dnia polarnego. Dla mnie to raczej zła wiadomość, bo jestem tak zwanym człowiekiem- sową, czyli prowadzę osiadły tryb życia i posiadam widzenie stereoskopowe. I tak przez to potrafię zasiedzieć się przy komputerze czekając na nocny klimat idealny do myślenia, który jednak nie nadchodzi. Słońce dodaje na szczęście siły, dzięki czemu w moich ostatnich dniach w pracy nie było wcale tak ciężko, mimo że na dzień przed Świętem Konstytucji sklep przeżywał taki szturm, że po wyjściu ostatniego klienta na półkach nie zostało praktycznie nic. Trochę żal mi było tych geniuszy przychodzących na minutę przed zamknięciem i pytających, czemu nie mamy tego, czy tamtego. Przez to mogli mieć nawet zepsute święto, w które wszystko musi być idealne. No właśnie, skoro o tym mowa, to czas opowiedzieć, jak powinno wyglądać świętowanie 17. maja według Norwegów. Oprócz ubrania bunadu lub garnituru/sukienki oraz zabrania ze sobą małej norweskiej flagi, potrzeba zjeść odpowiednie śniadanie, najlepiej z norweskimi produktami. Mogą to być charakterystyczne gofry z brązowym serem, a do tego koniecznie szampan. Tak, tego dnia picie alkoholu o poranku to nie alkoholizm, to po prostu symbol dobrego rozpoczęcia dnia toastem za Norwegię. Po wczesnym śniadaniu wychodzi się na pochód. Często w obrębie jednej parady formują się grupy, zwykle tworzone przez szkoły lub przedszkola idące pod swoim sztandarem. Pochód dociera do centrum, gdzie rozpoczynają się przemówienia, a orkiestra gra norweski hymn. We wszystkim chętnie biorą udział imigranci. Jedni robią to z ciekawości, inni z poczucia szacunku, a jeszcze inni z przypadku. Stąd nie zdziwił mnie widok siedzących lub rozmawiających pań w stroju ludowym środkowej Arabii Saudyjskiej, lub panów trzymających ręce w kieszeni podczas grania hymnu. Po części oficjalnej wszyscy rozchodzą się w swoją stronę- niektórzy do barów by dokończyć butelkę szampana, inni do restauracji na uroczysty obiad, jeszcze inni do domów. Ważne, by w drodze tam kupić i zjeść lody- kolejny element tradycji majowego święta. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że spędza się ten czas w gronie przyjaciół lub rodziny. W podobny sposób postanowiliśmy uczcić ten dzień również w akademiku. Było ciasto z norweską flagą i wszyscy sąsiedzi z mojego piętra. Po raz pierwszy nadarzyła się okazja, by po prostu razem posiedzieć i porozmawiać.

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Tradycyjne stroje norweskie- bunad
Dla panów idealnym rozwiązaniem na dziś był garnitur z przypiętą szarfą w kolorach norweskiej flagi, zaś panie dumnie prezentowały się w bunadach.
A najlepsze jest w tym wszystkim poczucie wspólnoty, które widać wśród Norwegów tego dnia. Idąc ulicą mówi się do nieznajomych "gratulerer med dagen" (czyli wszystkiego najlepszego), zaś oni odpowiadają tym samym. Również mnie, kiedy pytałem o możliwości zrobienia zdjęcia, spotykały miłe gesty i uśmiechy, zamiast podejrzliwych pytań: "a po co?". Z ciekawością patrzyłem na obchody tego najważniejszego dnia i wciąż nie mogłem się temu wszystkiemu nadziwić. I choć moja norweska flaga znajduje się w Polsce, przez co nie mogę wywiesić jej teraz za okno jak każdy, a sam wcale nie czuję się ani trochę Norwegiem, to chętnie dołączam się w tę ostatnią minutę 17. maja do życzeń. Gratulerer med dagen, Norge!

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Tradycyjne stroje norweskie- bunad
Na koniec bunad z widocznym motywem zorzy polarnej, charakterystyczny dla okolic Alty, oraz katedra o tej samej nazwie- Nordlyskatedralen.

Buszujący w zbożu cz.2

"W drodze donikąd ruchomy jest świat
Nie zapomnij kształtów i barw"

W pierwszej części mówiliśmy sobie o pracy w sklepie i norweskich klientach. Wiemy już mniej więcej, jacy oni są, ale jeszcze więcej może podpowiedzieć ich liczba w poszczególne dni. Największy ruch jest zawsze w niedzielę, a szczególnie w święta. Na przykład ostatnio, gdy pewnego czwartku mieliśmy tu święto kościelne, tłumy w sklepie potrafiły przyprawić o zawrót głowy. Warto przy tym dodać, że w takie dni pracuje jedynie "mały sklep", czyli wydzielona część z kilkoma regałami, gdzie można znaleźć wystarczający moim zdaniem asortyment. Dla niektórych jest to jednak za mało, dlatego bardzo często zadawane są pytania typu: możesz przynieść mi to czy tamto z dużego sklepu? Na szczęście jakiś czas temu wprowadzono nowe zasady, które zakazują handlu pełnym sklepowym asortymentem, czyli przynoszenia czegokolwiek, co nie znajduje się w sklepie niedzielnym. Reguły regułami, ale i tak zawsze kilka pytań i głosów niezadowolenia tym faktem się pojawi. W ogóle ogromna część okolicznych mieszkańców nagle przypomina sobie w takie dni, że zabrakło im chleba, mleka i ogólnie wszystkiego, co jest potrzebne do życia. Z jednej strony to rozumiem, bo i mi się zdarzało korzystać z faktu, że mój sklep jest jedynym otwartym w niedziele i kupować kilka rzeczy (ale to było raz i to na niewyobrażalnym kacu). Z drugiej strony zastanawia mnie, komu potrzebne są akurat ogromne zakupy w niedzielę przed godziną 21, czyli akurat gdy zamykamy? Bo tacy też się zdarzają i zwykle nie kryją swojego zaskoczenia, a nawet poirytowania faktem, że o tej porze braknie nam już chleba. Skoro mowa o pieczywie, to warto przejść do chyba najokrutniejszego elementu tej pracy. Każdego dnia, po zamknięciu sklepu, w koszu na śmieci lądują wszystkie wyroby z piekarni, które nie sprzedały się do samego końca. I tak oto ja, mający ogromny kompleks drogiego norweskiego pieczywa, wyrzucam kilkanaście bochenków chleba wartych po 30 koron każdy. Nie wspomnę już, że warto by było pójść po rozum do głowy i na przykład obniżać cenę pieczywa w ostatniej godzinie działania sklepu. Na to chyba nikt nie wpadł lub, znając życie, jakiś norweski przepis tego zabrania. Tak, czy inaczej, jedzenie wyrzuca się tu często do kosza, wbrew głośnym reklamom zniechęcającym do tego czynu. Ot, taki paradoks dobrobytu, do którego idzie się przyzwyczaić.

Dobrze, obiecuję, że to ostatnie zdjęcie renifera w tym temacie.
W inne dni bywa naprawdę różnie. Zwykle te w środku tygodnia okazują się być najspokojniejsze. Czasem również sobota się do nich zaliczy, choć zawsze pojawią się wtedy te same osoby, które przyjeżdżają do Alty co tydzień z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości, by zrobić naprawdę ogromne zakupy. Wtedy skanowanie nie ma końca, a suma do zapłaty dobija prawie do mojej dniówki (a czasem i miesięcznej wypłaty). Pulę takich gości dopełniają życiowe przegrywy oraz imprezowicze. Ci pierwsi wpadną jak co wieczór po ulubione chipsy i szalenie popularne w Norwegii napoje energetyczne, po czym zwiną się znów do piwnicy. Drudzy natomiast przychodzą przed samym zamknięciem, chcąc kupić napoje (zapewne do drinków), papierosy lub snus, czyli wyrób nikotynowy, który wkłada się pod wargę (okropność), zamiast palenia. Piwa i innych alkoholi nie wymieniłem z dwóch powodów. Po pierwsze, takie rzeczy możemy sprzedawać tylko do godziny 18 w sobotę (do 20 w dni powszednie), a po drugie alkohole wysokoprocentowe (czyli właściwie wszystko mocniejsze od przeciętnego piwa) można kupić jedynie w specjalnych miejscach o wymownej nazwie Vinmonopolet. Tutaj proces ostrej alkoholizacji wymaga więc jeszcze ostrzejszego planowania, bo impreza na spontanie z dokupowaniem wódki na cepeenie nie wchodzi w grę.

Miejsce szczególne, bo to lapoński cepeen przy samej granicy fińsko- norweskiej (choć na zdjęciu nie widać dystrybutorów). Sam sklep ma jednak asortyment, którego pozazdrościłby nawet Statoil na A4, a mianowicie: mięso z renifera, sprzęt do wędkowania i odzież ochronną na skuter śnieżny. Co do alkoholu nie jestem jednak pewien, bo od sierpnia, kiedy nocowaliśmy tam w drodze do Alty, zdążyłem wiele rzeczy zapomnieć.
Jedną stronę świata dorosłych, jaką jest praca, uzupełnia szeroko pojęte życie towarzyskie. I właśnie teraz dowiemy się, że nie bez powodu przytaczam tu „Buszującego w zbożu”. Ten temat relacji międzyludzkich przyjmuje w Norwegii wybitnie sztuczną formę, zupełnie taką, jaką widział Holden Caulfield, czyli główny bohater powyższej książki (kto nie czytał- odsyłam teraz do treści lub chociaż opracowania). Wystarczy przejść się po centrum miasta późną porą w sobotę i zobaczyć, gdzie i w jaki sposób tętni życie. Drogi alkohol znajduje wzięcie w barach oraz dyskotekach, a zwykle wiele osób nie wraca do domu samotnie. Choć wciąż prawdą jest, że na Północy trudno nawiązać jakiekolwiek bliskie relacje, jednocześnie nie wyklucza to łatwych kontaktów czysto fizycznych. Norweżki są pod tym kątem dość specyficzne (w takim stopniu jak specyficzne jest jedzenie mchów i porostów zamiast czekolady). To one ustalają reguły gry, kiedy chcą się bawić. Gdyby brać pod uwagę tylko statystykę, a nie jakieś tam moje subiektywne obserwacje, to w oczy od razu rzuci się liczba rocznych aborcji (w Norwegii są dozwolone) choćby w takim małym mieście jak Alta (choć pewnie znając życie sam zabieg wykonuje się gdzieś indziej). Wszystko to jest rezultatem bujnego życia nocnego, którego raczej się nie wspomina. Przeciwnie, to jest coś w stylu partnera na jeden raz, najczęściej po alkoholu, o czym lepiej szybko zapomnieć. Skoro tańczenie w klubie jest uznawane przez ogół za swego rodzaju grę wstępną, dalsze zdarzenia są przewidywalne. To świadczy o pewnym ubóstwie uczuciowym, gdzie pełną kontrolę nad życiem młodego społeczeństwa przejmuje id. Wszystko prowadzi przez prostą drabinkę: zdobywam pieniądze -> chodzę na imprezy -> zaliczam te „pustaki” -> zdobywam więcej pieniędzy, a życie toczy się dalej. Dojrzałość definiuje się więc jako liczbę, nawet nie lat potrzebnych do wejścia na dyskotekę, a raczej tą widniejącą na stanie konta. Trudno znaleźć w tym wszystkim większy sens. Przecież wspominałem już o imprezach w akademikach Nyland w każdą sobotę, kiedy poznaje się kilkanaście zupełnie nowych osób, które następnego dnia znów są dla siebie tylko nieznajomymi. Tak grają Norwegowie. Nazwać to integracją, tak jak na fadderuke? To wygląda tak tylko w teorii. W rzeczywistości to raczej alkoholowy otwieracz ust, a i nie tylko ich. Mówią, że okazja czyni złodzieja, jednak sam nie rozumiem takich praktyk. To już nie chodzi o jakiekolwiek przekonania etyczne, tu chodzi o ogromny paradoks, jakim jest: dziś wejdę ci do łóżka, a jutro nie powiem „hei” na ulicy. I choć przyznaję, że ciężko rzucić ten kamień generalizujący norweską młodzież w ten sposób, to jednak mam pełne prawo to zrobić.

Ktoś się zastanawiał, jak wygląda snus, a jest zbyt leniwy, by wyszukać sobie w Google? Proszę bardzo, oto i on w całej okazałości. Torebki, przypominające małe saszetki z herbatą (a są z tytoniem i czymś jeszcze), wkłada się pod wargę, po czym rozpoczyna walkę z zawrotami głowy, zdrętwiałymi dziąsłami i mdłościami. Podróż niezapomniana, daję mocne 2/10.
Byłem (lub starałem się zaglądać) do tego świata wielkich dorosłych, których pytają o dowód przy zakupie alkoholu. Słyszałem gromkie okrzyki „skål”, wywrzeszczane przez ponad dwadzieścia warg, pod którymi znajdował się nikotynowy snus. Między krzykami zwykle te same rozmowy o wyższości Coca- Coli nad Pepsi, a przy odrobinie szczęścia coś, z czego mogłem się śmiać przez kilka kolejnych dni, tak jak na przykład w "paście w tubce". Reszta zdarzeń prowadzi jednak do moralnego kaca, który wbrew pozorom wielokrotnie przerasta tego alkoholowego. Na szczęście mnie nie przydarza się coś podobnego, z wielu różnych powodów. Po pierwsze, nigdy nie piję zbyt dużo. Alkohol jest tu drogi i niedobry, a nawet jeśli ktoś częstuję lub mam polskie procenty, to zawsze instynktownie trzymam fason (no, może poza wspomnianym kiedyś incydentem z Jezusem aka panem atletycznym i pieniężną imprezą zakończoną porankiem w saunie, ale takich rzeczy z odpowiednim towarzystwem się nie żałuje). Po drugie warto choćby zapamiętać tych kilka małych szczegółów i złożyć je w całość, aby powiedzieć, że życie nocne w Alcie to taka karykaturalna, miniaturowa wersja tego, co można zaobserwować w filmie „Wielkie Piękno”. Oglądając go któregoś razu patrzyłem na głównego bohatera i marzyłem o życiu takim, jakie prowadził. Zapomniany artysta w wielkim mieście, gwiazda jednego przeboju, ale wciąż znany i lubiany na imprezach z mocą by stanowić ich ozdobę, ale i móc je zniszczyć. Kto nie chciałby wracać do domu nad ranem patrząc jak piękny Rzym budzi się do życia, a zwykli ludzie wychodzą do pracy? Kto pogardziłby posiadaniem własnej służącej i garniturem szytym na miarę? Bez bicia przyznaję, że takie życie ma w sobie coś przyciągającego. Gdy jednak zajrzeć do środka, okazuje się, że jest ono puste. I choć zarówno mający swoje lata Jepp Gambardella, jak i wchodzący dopiero w dorosłość Holden Caulfield starają się zastanowić nad tym, do czego prowadzi cały mechanizm, ostatecznie obaj dają się mu w pewien sposób ponieść. Ze mną nie jest tak samo, ale to może kwestia tego, że nie jestem bohaterem powieści lub filmu. Mimo, że czasem rzeczywiście czuję się jak ten „Buszujący w zbożu”, to wydaje mi się jednak, że jestem jeszcze po właściwej stronie pola, a nie przy klifie, z którego łatwo byłoby spaść w odmęty tej wielkiej pustki.

A na koniec polecam wcisnąć play i chwilę posłuchać: