Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Pasta z tubki, czyli wiosna 16

"Wyszedłem sobie na spacer, bo kumpel uczy się do sesji,
pożyczyłem mu linijkę, by podzielił równo kreski"

Jak już ostatnio sobie ustaliliśmy, mamy w Alcie wiosnę. A jak wiosna, to dzień dłuższy, a jak dzień dłuższy, to więcej słońca, a jak więcej słońca, to więcej afrykańskich dilerów narkotykowych w mieście. Przepraszam, oczywiście miałem na myśli to, że gdy dni przynoszą słońce, to człowiek ma też więcej energii na robienie wszystkiego poza najważniejszymi rzeczami. Mógłbym tak jeszcze brnąć w tę spiralę zdarzeń, ale na tym się zatrzymam. Otóż faktycznie starałem się korzystać ostatnio (nie z usług rzekomych dilerów wbrew Waszej wyobraźni) z dobrej pogody i rozpocząłem już nawet przygotowania do następnej zimy. Bo co będę siedział w domu, jak można wyjść na pole, zgodnie ze starym zwyczajem z Małopolski. Skoro już wszyscy Czytelnicy wiedzą, że ten tekst nie będzie łatwym w przyswojeniu, to przejdę do rzeczy.

Północny Punkt Widzenia: Pasta z tubki, czyli wiosna 16
Na początek sezonu wiosenno- letniego bieganie. Tym razem z kijami, bo lepiej wygląda.
Z nudów albo z chęci (ale stawiam na to pierwsze) postanowiłem przypomnieć sobie, jak wygląda tutejsze, bogate niczym tłumacz przysięgły języka czeczeńskiego, nocne życie studenckie. Było to ostatniej soboty, jak mając to w zwyczaju patrzyłem się w ekran komputera przenośnego i udawałem, że coś robię, tracąc tak naprawdę czas na przemierzaniu internetów w poszukiwaniu ich dna. Mógłbym tak na przykład pouczyć się norweskiego, ale tego nie mam akurat w zwyczaju, a lubię się trzymać rzeczy, do których przywykłem. Ot, taki ze mnie codzienny konserwatysta. I tak sobie siedziałem, starając się wymyślić coś ciekawego na temat posta z zaciekłością taką, z jaką wyciska się ostatnie resztki pasty z tubki (w innych zakątkach internetów używa się również formy skróconej mojego działania, mianowicie "piwniczyłem"). Nagle przeszła mi jednak przez głowę myśl, że może by gdzieś wyjść.

>Godzina 21:21 wychodzę, choć jestem przekonany, że za kilka minut wrócę. Nie mam pojęcia, po co patrzę na zegarek, ale tak mnie uczyli, żeby trzymać się czasu. Nawet nie wiem, czy ktokolwiek dzisiaj ma zamiar robić jakąś imprezę (tudzież "inbę" według niektórych części internetów). Szybko okazuje się jednak, że kolega Holender ma jakieś plany (jeżeli ktoś znów pomyślał o narkotykach, to będzie zawiedziony).

I tak oto dołączyłem do nielatającego tego dnia Holendra, z którym wybrałem się do mieszkania jednego z dość dobrze znanych w środowisku studenckim Norwega. Znany jest on głównie ze swojego zapału do picia alkoholu (pytałem o polskie geny- nie posiada) i ma specyficzne poczucie humoru. O tym drugim będzie później, a najpierw o tym pierwszym. Otóż pan atletyczny (tak go sobie nazwijmy na potrzeby historii) już w sierpniu dał mi się poznać jako posiadacz 60- procentowej norweskiej wódki, zwanej potocznie benzyną, a w ostatnie halloween uczynił ze mnie na zawsze abstynenta w dziedzinie alkoholi wysokoprocentowych po tym, jak w przebraniu Jezusa częstował mnie przyniesioną "wodą święconą". Zbyt późno zorientowałem się, że nie była to woda. A co do poczucia humoru, to za przykład posłuży raczej właśnie ta sobota, w której wraz z kolegą z kraju rowerów i nizin przyszliśmy do jego mieszkania.

>Godzina 22:32 (długo się zbieraliśmy, a przejście z Komsy do centrum też trochę zajęło, na dodatek w drodze towarzyszyła nam zorza polarna, to trzeba było pooglądać) wchodzimy do mieszkania. Apartament z tych, co raczej na bogato. Plazma na ścianie (telewizor w sensie) i takie inne rzeczy. Choć uwagę przykuwa właśnie telewizor, na którym całe towarzystwo, czyli atletyczny, jeden z moich sąsiadów z czasów Nylandu i dwie Finki z wymiany oglądają jakieś śmieszki na YouTube. Wręczam więc gospodarzowi pół litra, które przywiozłem z Polski i dołączam do imprezy. Po tym, jak zwyczajne śmieszki ustępują takim dziełom internetów jak "Charlie the unicorn", jestem już pewien, że to najlepsza norweska impreza, na jakiej kiedykolwiek byłem, a pan atletyczny reprezentuje prawdopodobnie najciekawsze poczucie humoru możliwe do uświadczenia w tym kraju.

Trochę zaskoczony takim obrotem zdarzeń siedziałem i obserwowałem. Bo to zwykle robię na imprezach na Północy. Coś mocniejszego raczej odpada z racji na poprzednie doświadczenia, a norweskie piwo, choć drogie, to nie jest dobre. Zaraz się podniosą głosy, że pewnie jestem z tych, co to tylko kraftowe browary piją a resztę uznają za chłam udając, że się znają. Proszę bardzo, ale jak ktoś chce decydować, co mam lubić pić i jeść, to niech przy okazji zajmie się moją pięścią i włoży ją sobie głęboko we własną gębę, dziękuję. Wracając do tematu, na imprezie nigdy nie udaje się wytrzymać w taki sposób zbyt długo. W końcu więc zdecydowałem się na śrubokręt, czyli wódkę (niestety nie polska, tylko ta północna) z sokiem pomarańczowym.

>Godzina 1:03 partyhard.exe po obejrzeniu wszystkich odcinków kreskówki o jednorożcu i wysączeniu soku pomarańczowego o smaku wódki przechodzi w następną fazę. Podobnie jak jakiś młody Niemiec, który przyszedł przed momentem, wypił jedno piwo i stwierdził, że już jest w odpowiednim momencie na zaaplikowanie sobie shotgun beer. Po tym, jak wszystko wokół wydaje zapach rozlanego przy tym "taniego" i niedobrego piwa norweskiego, decydujemy się z ziomeczkiem z kraju tulipanów na wyjście do sławetnej dyskoteki. Zwykle oblegany przez studentów jedyny klub tym razem jest pustawy. Tylko w barowej części jest więcej osób, w większości wystrojonych w garniaki Norwegów i tak samo elegancko zrobionych alkoholem. W takich sytuacjach można tam nawet zobaczyć niedźwiedzia, który kiedyś mieszkał na moim piętrze w akademiku i słynął ze swojej olbrzymiej nieśmiałości/obojętności wobec otoczenia, a tego dnia jest rozgadany i uśmiechnięty jak nigdy.

Byłem wciąż na tyle trzeźwy, że spokojnie mógłbym prowadzić samochód osobowy, tudzież ciągnik rolniczy. Obserwowałem to wszystko i śmiałem się pod nosem, że od sierpniowych imprez nic się tu nie zmieniło. W nocy rozgadani, w dzień milczący- takie są wilkołaki z Alty. Na kogo polują? Oczywiście na dziewczyny (tudzież "loszki" według innego nazewnictwa), ale nie to jest clou (przepraszam najmocniej, zagalopowałem się)/ sensem (no dobra)/ targetem tego tekstu. Na szczęście są też studenci zagraniczni, z którymi udaje się pogadać konkretniej. Dołączyliśmy się więc do towarzystwa Duńczyków i czas jakoś zleciał.

>Godzina 2:28 czas ruszyć się piętro niżej na dyskotekę, która zamyka się za pół godziny. Logika godna bramy automatycznej zakupionej na przecenie w sklepie Jula, ale prawda jest taka, że właśnie tak robią zwykle Norwegowie, zwlekając z przyjściem do ostatniej chwili tylko po to, by zapłacić 50 NOK za wstęp, poopierać się o ścianę, ewentualnie wydać jeszcze więcej na drinka, po czym zwinąć się do domu. Na szczęście dzisiaj wejście jest darmowe, zapewne z powodu dramatycznie niskiej frekwencji. cotusiedzieje.jpg, choć na parkiecie widać kilka osób, które wszystkie później okazują się być Polakami. I to jedyny pozytyw. Chwilę później przyłącza się duńsko- holenderska ekipa i wtedy to już taki trochę #wygryw.

Ten tekst powoli mnie już wykańcza, podobnie jak dziwne uczucie bycia jednym z niewielu na parkiecie. Akurat w takich sytuacjach znacznie lepiej być w tłumie. Bo choć miejsca mało, to unika się bycia w centrum uwagi całego otoczenia, które siedzi sobie sącząc te drogie drinki typu znany i lubiany soczek leon o smaku wódki.

>Godzina 3:05 wreszcie koniec imprezy, więc DJ popełnia zawodowe samobójstwo puszczając Katy Perry, a zaraz potem "We build this city". Dla nas to znak, że czas wyjść. Cały proces trwa pół godziny, bo ktoś jeszcze chce zapalić, ktoś inny zastanawia się nad dołączeniem do after party, które następuje niechybnie w jednej z kuchni akademików Nyland.

Obserwowanie jeszcze nie znudziło mi się na tyle, by iść do domu. Więc choć na horyzoncie widać było już oznaki wkrótce wschodzącego słońca, to poszedłem na to after party, które zresztą zaproponowali Duńczycy. Zainstalowaliśmy się w kuchni jednego z budynków, by posiedzieć jeszcze chwilę. Dołączył się nawet niedźwiedź, który nagle zaczął opowiadać każdemu historię swojego życia. Jeden z Duńczyków przyniósł jeszcze czerwone wino w finezyjnym kartonowym opakowaniu z małym kranikiem i w takiej atmosferze siedziało sobie towarzystwo sądząc, że to już raczej koniec imprezy.

>Godzina 3:55 surprise_motherfucker.avi do kuchni wbija ten młody Niemiec, który po wcześniejszym shotgunie gdzieś zagubił się w akcji, ale wrócił, by rozkręcić dogorywające after party swoim "Mambo no 5" puszczonym z głośnika w telefonie. Jakby tego było mało, chwycił po chwili za karton wina, po czym rozerwał go, wyjmując foliowy worek z zawartością, krzycząc przy tym "spokojnie, jestem z Niemiec". No tak, wszystko jasne, zapomniałem przecież o ich zamiłowaniu do krwistych kolorów. Folia była mu jednak potrzebna do innych celów, bo chwilę potem wpakował kranik do swojej twarzy i odkręcił, wyciskając wino jak tubkę z pasty. Albo na odwrót. Wszyscy w milczeniu patrzyli na tego banana (czyli takiego rozbrykanego dzieciaka bogatych rodziców), gdy po wypiciu swojej części zmusił do tego samego jednego z Duńczyków, który akurat siedział spokojnie obok. Gdy on odmówił i wyciągnął z ust wciąż otwarty kranik, wino rozlało się na jego sweter i siedzącego obok kolegę Holendra. Tym razem nawet lecący w tle szlagier Lou Begi przestał wyliczać starosłowiańskie imiona żeńskie, by razem ze wszystkimi oczekiwać jak dość duży Duńczyk (przy okazji owner tegoż kartonu wina, który obecnie był tylko folią przypominającą bank krwi) do spółki z Holendrem wstanie i sprzeda gonga Niemcowi za zniszczenie mienia. Tak się jednak nie stało.

Światowi, wykształceni, dorośli i zaangażowani. Takimi słowami opisują się studenci na wymianach zagranicznych w swoich CV lub podaniach. Tymczasem tego dnia wygląda to inaczej, gdy ktoś z jednej strony kuchni krzyknął "wyłącz to gówno" (odnośnie telefonu, nie Lou Begi, /no to racism/), a drugi częstował jednocześnie krwią w folii wszystkich przybyłych, łącznie z sąsiadem z wyższego piętra, który wpadł poskarżyć się na dochodzące stąd hałasy. Wtedy musiał przyjść czas, by zakończyć tę nierówną walkę Szpilki z Wilderem.

>Godzina 4:35 trafiam do domu. W drodze powrotnej towarzyszy mi ten sam Holender, co wcześniej i tak sobie rozmawiając idziemy ku wschodzącemu słońcu (no homo), czyli w stronę Komsy. Trzeba przyznać, że bardzo mi ta sceneria przypomniała o początkach w Alcie, kiedy każda impreza kończyła się właśnie takim widokiem nowego dnia. Przy totalnym zmęczeniu nie wiem nawet, czy mi tego brakowało, czy raczej nie.

Następnego dnia udało mi się jeszcze zrobić trening, o którym wspominałem tam wcześniej przy zdjęciu i obejrzeć pierwszy z kolarskich monumentów. Słońce zapewniło energię, by to wszystko ogarnąć. Już kilka dni później widok za oknem zmienił się diametralnie, bo znów wszystkie drzewa zrobiły się śnieżnobiałe, zupełnie jakby ktoś wycisnął na nie całą tubkę tej nieszczęsnej pasty, ale takiej z tych droższych z funkcją wybielania. Ot, taka jest ta zmienna północna wiosna.

P.S.: Wszystkie zdarzenia opisane w tym poście są prawdziwe, a podobieństwo do osób nie jest przypadkowe. Wszystkie błędy językowe i gramatyczne były zamierzone, za wszystkie inne serdecznie żałuję, a więcej takich tekstów nie popełnię.

2 komentarze: